KOMENTARZ DO ŚWIĘTA O POCIESZENIU MATKI BOSKIEJ
Potrzeba pocieszenia to jedna z fundamentalnych potrzeb psychologicznych każdego człowieka. Bez realizacji tej potrzeby człowiek popada we frustrację. Notoryczny brak wsparcia może w konsekwencji powadzić do aktów autodestrukcji np. samobójstwa. Człowiek pozostawiony samemu sobie, bez oparcia w innych, gubi się i ginie w świecie gdzie walka o byt rozgrywa się przy użyciu coraz bardziej bezwzględnych środków. Na skali Maslowa, jednego ze współczesnych psychologów egzystencjalnych, pocieszenie zajmuje bardzo ważne miejsce, wiążę się ono z poczuciem bezpieczeństwa.
Tego, że każdy z nas potrzebuje bezpieczeństwa nie trzeba specjalnie dowodzić. Szukamy pocieszenia przede wszystkim w innych ludziach, poszukujemy go u bliskich nam osób; w rodzinie pośród przyjaciół, czy też znajomych. To naturalna postawa. Kościół mówi nam, że również w Matce Bożej możemy znaleźć jakieś pocieszenie? Najważniejsze jest słówko jakieś? Już prosta analiza pytania ujawnia, że istnieje jakiś rodzaj pocieszenia (założony w logice stawiania pytania) ale nie wiadomo jaki on jest? Jaki rodzaj pocieszenia daje człowiekowi Matka Boska? Ogólnie powiem tak : jest to z pewnością inny typ pocieszenia niż ten, który możemy otrzymać od innego człowieka. Taka odpowiedź jednak nikogo nie satysfakcjonuje, zwłaszcza przeciętnego zjadacza ?chleba religijnego?, który wszystko chce mieć na TAK LUB NA NIE! Odpowiedź ta jest ogólnikowa, nic praktycznie nie wyjaśnia. Aby trochę rozjaśnić tę pogmatwaną sytuację, spróbujmy najpierw opisać naturę pocieszenia, które otrzymujemy od ludzi.
Pocieszenie jakie dostajemy od innych ludzi bardzo często nie spełnia naszych oczekiwań. Dlaczego? Człowiek szuka pocieszenia doskonałego, które wyrwałoby go ze stanu cierpienia, rozpaczy, frustracji. Czasem się zastanawiamy czy drugi człowiek w ogóle potrafi autentycznie i szczerze pocieszać? Czy dziś w XXI wielu ludzie są zdolni do autentycznego pocieszenia? Jeśli tak to na czym ono miałoby polegać? Gdzie kryje się sens autentyczności pocieszenia? A może ono w ogóle nie jest możliwe? Powyżej napisałem, że pocieszanie ogranicza się bardzo często do powierzchownych gestów i mało znaczących słów. Często ma charakter jałowego potoku słów (werbalizm). Czasem ludzie pocieszają innych aby uspokoić sumienie, uleczyć kompleksy, pokazać się w lepszym świetle jako istoty zdolne do altruizmu. W wielu przypadkach to pocieszenie jest jednak fałszywe. Bywa i tak, że towarzyszą mu złe moralnie intencje. Pocieszamy innych np. ciesząc się w duchu że spotkało ich coś złego, że dlaczego tylko my sami mamy mieć problemy, dobrze zatem że inni je mają, i tak tworzy się patologiczna wspólnota ludzi cieszących się z cierpienia i nieszczęść innych. Niektórzy świetnie potrafią stwarzać pozory pocieszenia. Prof. P. Sztompka, znany polski socjolog w swojej książce o kryzysie zaufania pisze, że polskie społeczeństwo cierpi na chorobę braku zaufania. Jeśli ludzie nie potrafią sobie ufać, żadna forma pocieszenia ze strony człowieka wyzutego z braku zaufania do innych jest nieautentyczna i nieprawdziwa. Szkodzi, zamiast pomagać! Warunkiem autentycznego pocieszenia jest przecież zaufanie. Nie idziemy po pocieszenie do ludzi, którym nie ufamy, którzy są nam psychologicznie obcy. Poza tym, pocieszenie nie polega na poklepywaniu po ramieniu i powtarzaniu jak mantra, wszystko będzie dobrze, jest ok, jutro będzie nowy dzień na pewno sprawy jakoś się ułożą. Te skonwencjonalizowane formy pocieszania mają niewielką skuteczność w praktyce. Nikogo nie pocieszają, ani też nie podnoszą na duchu a jeśli tak, to po co strzępić sobie język! Pocieszenie nie polega również na podnoszeniu płaczu i lamentu. Utarło się dosyć prymitywne i bałamutne przekonanie, że trzeba płakać z plączącymi, współcierpieć z cierpiącymi! Nic bardziej bałamutnego! Współodczuwanie nie polega przecież na powielaniu zachowań osób współodczuwanych. Dokładanie smutku do już istniejącego i lamentu do już obecnego nie prowadzi do niczego konstruktywnego. Jeśli wszyscy tylko płaczą i wspólnie zawodzą, to rodzi się pytanie, kto potrafi trzeźwo ocenić sytuację aby znaleźć z niej jakieś wyjście? Warto przypomnieć słowa Arystotelesa, mówiące o tym, że: Celem życia nie jest podejmowanie i wystawianie się na cierpienie, ale skutecznie na miarę ludzkich możliwościach zwalczanie cierpienia, zmieszanie jego sumy w świecie. Pocieszenie nie polega też na jednorazowym akcie, zwłaszcza nie może mieć tylko werbalnego charakteru, bez przełożenia na realne działanie tu i teraz. Czasem pocieszamy kogoś, jednak z tego naszego pocieszania nie wynika nic co mogłoby jakoś zmienić sytuację drugiego człowieka. To są akty pocieszenia, które nie mają charakteru konstruktywnego, mają charakter bierny, stwarzają pozory autentycznego pocieszenia. Dziś niektórzy przypisują funkcję pocieszenia terapeutom ale nie każdego dziś stać na dobrego psychiatrę? Za psychologiem E. Fromem można powiedzieć, że umiejętność pocieszenia to sztuka, której uczymy się całe życie. Aby być dobrym mechanikiem trzeba naprawiać samochody, aby nabyć wprawy. Aby być dobrym pisarzem trzeba ćwiczyć pióro, aby umieć dobrze pocieszyć drugiego człowieka trzeba go nie tylko poznać ale także umieć wczuć się empatycznie w jego sytuację i położenie życiowe. Pisał Lec: - Och gdyby człowiek potrafił wiedzieć życie, a nie tylko sytuacje? Nie jest to jednak takie proste. Umiejętność empatycznego wczuwania się w sytuację drugiego człowieka zakłada w pierwszej kolejności przezwyciężenie wrodzonej każdemu homo sapiens perspektywy egocentrycznej. Kto nie potrafi wyjść poza własne ja, ten nigdy nie będzie w stanie przyjąć perspektywy drugiego człowieka. Można powiedzieć tak, że pocieszenie międzyludzkie polega na umiejętności empatycznego współodczuwana sytuacji w jakiej znalazł się drugi człowiek. Pięknie pisała o tym współczesna fenomenolożka i święta Edyta Stein. Umiejętność współodczuwania to nie ubolewanie, to nie lamentowanie w sytuacja w jakiej znalazł się drugi człowiek. Współodczuwanie jest aktem doświadczenia wewnętrznego polegającym na intencjonalnej międzypodmiotowej komunii osób, która ujmuje ich niepowtarzalność i wyjątkowość. Współodczuwanie musi z fazy intencjonalnego i empatycznego współodczuwania przejść do fazy praktycznej realizacji. Praktyczna realizacja pocieszenia jest sztuką polegającą na niebywale roztropnym doborze słów, gestów i czynów. Kiedy nauczymy się współodczuwać z kimś jego sytuację, trzeba następnie podjąć namysł nad doborem środków, które byłby najbardziej proporcjonalne do wyrażenia naszego pocieszenia. To bardzo ważne aby nie rozminąć się z celem. Np. jeśli ktoś jest bezrobotny i przychodzi do nas strapiony szukając pocieszenia, to nie należy składać mu obietnic bez pokrycia o znalezieniu pracy, jeśli wiemy, żadnej możliwości nie mamy. Jeśli np. ktoś przychodzi do nas w sprawie problemów zdrowotnych, to nie pocieszamy go w ten sposób, że na własną rękę podajemy mu medyczne specyfiki i zapewniamy, że po tym dolegliwości ustąpią. Niestety ludzie bardzo często nie wiedzą jak pocieszyć innych. Ludzie poszukujący pocieszenia nawet u bliskich nie otrzymują go, gdyż osoby, do których zwracają się z prośbą o pocieszenie dobierają do tego nieproporcjonalne środki. Jeśli zatem chcemy pocieszyć kogoś, kto stracił pracę, to po prostu dajmy mu pracę! Nie ma innej rady. Czasem próbujemy pocieszyć kogoś przegadując sytuację. Kartezjusz kiedyś powiedział, myślę wiec jestem, a współczesny człowiek funkcjonuje wedle zasady: ?gadam więc jestem?. Potoki wypowiedzianych słów sprawiają, że uwaga Jerzego Leca o tym, że: świat jest przeludniony słowami, zatem czasem trzeba milczeć, jest jak najbardziej zasadna. Są przecież takie sytuacje, kiedy lepie nic nie mówić, kiedy lepiej milczeć, bo to najlepsza strategia pocieszenia. Pocieszenie może mieć charakter milczącego współbycia z drugim człowiekiem. W takich sytuacjach granicznych jak śmierć, czy cierpienie nie ma sensu gadać, bo przegadując sytuacje nikogo tak naprawdę się nie pociesza. Trzeba nauczyć się milczeć. Jak pocieszyć strapionych i pogrążonych w żałobie rodziców po stracie dziecka, które zostało brutalnie zamordowane przez zwyrodniałego przestępcę? Jak pocieszyć zgwałcona kobietę, której odebrano godność bycia kobietą? To są tego typu sytuacje, w których mowa milknie, ustępując miejsca milczącemu współbyciu. Współczesny człowiek żyjący wedle zasady ?gadam więc jestem? nie potrafi milczeć. Sytuacje w których przychodzi mu w ogóle nie mówić sprawiają znaczą trudność. Wedle ?logiki współczesnego świata? im bardziej ktoś krzyczy, wydziera się, gada, ten jest ważniejszy, ten wedle przyjętych kryteriów jest mądrzejszy. Ten kto potrafi sprawnie gadać, przekonywać, taki współczesny retor - sofista, tylko taki człowiek może odnieść sukces i być na fali, na topie. Dla kogoś takiego pocieszanie innych sprowadza się do wylania potoku słów, czasem jakże uczonych. Performatywny skutek takiego działania jest niewielki. Kto mądry ten nie szuka pocieszenia u retora - sofisty, który tylko gada, a nie potrafi empatycznie współodczuwać dramatycznej sytuacji w jakiej znalazł się drugi człowiek. Nawet badania z zakresu nauk przyrodniczych pokazują, że wyżej rozwinięte człekokształtne (goryle bonobo) pocieszają się gestami, którym nie towarzyszy żadna wokalizacja. Stworzenia te zdolne są do preempatrycznych form współodczuwania sytuacji drugiego osobnika stada. Człowiek, który w ewolucji poszedł znacznie dalej, niż jego czcigodni przodkowie, niestety w tej kwestii wydaje się nadal siedzieć na drzewie, tylko znacznie wyżej niż goryle bonobo? Słusznie filozof J. Derrida pisał, że nowożytny człowiek jest determinowany logocentrycznym paradygmatem myślenia. Podstawową formą wyrazu jest tylko słowo, i w słowie zamyka się wszystko, zaś to co nie ma struktury słowa jest pozbawione znaczenia. Niektórzy milczenie odbierają jako odmowę pocieszenia. Nie potrafią znaleźć się w sytuacji, kiedy na problem ktoś reaguje milczeniem. Utożsamia się milczenie z obojętnością. Tymczasem jest dokładnie na odwrót. Milcząc możemy jeszcze lepiej współodczuwać człowieka w dramatycznej sytuacji. W milczącym współbyciu przeżywamy graniczą sytuację z drugim człowiekiem dając mu niewerbalnie znać, że jesteśmy z nim, że może na nas liczyć, że jesteśmy otwarci na jego słowo. Właśnie, autentyczne pocieszenie musi zaczynać się od tego, że to ja pozwalam najpierw przemówić cierpiącemu i rozdartemu ty. Niech ten którzy przychodzi naznaczony dramatem sytuacji przemówi jako pierwszy. Umiejętność wyczucia sytuacji to prawdziwa sztuka, której musimy się uczyć.
Kto może nas pocieszyć? Pocieszyć może nas tylko ten kto sam jest napełniony pocieszeniem i radością. Wielu zapyta, gdzie można dziś spotkać radosnego człowieka? Wszyscy przecież mają jakieś tam problemy, kłopoty, przeżywają trudności. Nie chodzi tu jednak o poszukiwanie jakiegoś ideału, takiego nie ma. Radosny człowiek to taki, który posiadł spokój wewnętrzny. To ktoś kto uzyskał wewnętrzną równowagę między sferą woli, rozumu i serca. To człowiek wiary, który to co negatywne potrafi przekuć w pozytywne. Człowiek taki choć doświadcza cierpienia i bólu nie zamyka się w tych doświadczeniach, potrafi twórczo je przekroczyć z korzyścią dla budowania własnego charakteru. W sensie pragmatycznym wiara pozwala na stworzenie takiej wewnętrznej harmonii. Człowiek wiary potrafi pocieszyć innego, gdyż to właśnie wiara pozwala na dostrzeżenie w drugim przede wszystkim człowieka, a nie tylko obiekt takich lub innych manipulacji. Człowiek wiary widzi w drugim brata, siostrę, dar od Dobra Najwyższego, który wzywa nas tego aby wysłuchać i przyjąć to co on przynosi. Człowiek radosny potrafi dzielić się radością z innymi. Człowiek napełniony radością wewnętrzną rozlewa ją na innych, niczym woda tryskająca za źródła. Człowiek sfrustrowany, targany wewnętrznymi konfliktami, czy nieuporządkowanymi namiętnościami nie potrafi nikogo pocieszyć, gdyż nie ma w nim pokoju, nie ma w nim wewnętrznej harmonii między wolą, rozumem a sercem. Człowiek chorobliwie zazdrosny, przepojony żądzami zysku czy władzy, szuka pociechy nie w słowie wiary ale w dobrach materialnych tego świata. Nie zdając sobie z tego sprawy że nie są one [owe dobra] w stanie przynieść mu absolutnego pocieszenia, które jak iskra przygaszone płonie wątłym ognikiem w jego duszy. Jeśli zatem szukamy pocieszenia u innych ludzi, to tylko u takich, którzy sami są przepełnieni pociechą i radością płynącą z wiary w Dobro Najwyższe. Pociechę może dać tylko ten, kto sam jest wewnętrznie pocieszony przez wiarę. Autentyczne pocieszenie nie pochodzi zatem z tego świata. Dostajemy go jako dar od Dobra Najwyższego w łasce wiary. Jest to dar ?zadany? do dalszego rozwijania.
Kult pocieszenia Matki Boskiej ma swoje korzenie z psychologicznej relacji dziecka do matki. Wiadomo jak bardzo ważną rolę w rozwoju każdego dziecka spełnia matka. Jest ona fundamentem bezpieczeństwa człowieka. Zaspakaja naturalną i spontaniczną potrzebę akceptacji i zrozumienia. Do matki idziemy kiedy jest nam źle, kiedy czujemy się opuszczeni, kiedy życie nas przygniata, kiedy nasi bliscy nas opuszczają i zostajemy sami na placu boju życia. Wtedy idziemy (uciekamy) do matki, jak śpiewa się w jednej z pobożnych pieśni. Idziemy do matki aby szczerze porozmawiać, uzyskać zrozumienie, wsparcie, czasem po prostu chcemy tylko przytulić się do matczynej piersi aby poczuć owo ciepło, które tylko ona może nam dać. Kiedy człowiek nie może tych wszystkich potrzeb zrealizować to wszystko jak pisze współczesna psychologia, odbija się na jego osobowości. Bez matki człowiek stale się emocjonalną i duchową kaleką. Dobrze widać to na przykładzie dzieci sierot, u których to właśnie bark matki kładzie się cieniem na ich zachowaniu do końca życia. Kult Matki pocieszenia, w sensie genetycznym, wyrasta z psychologicznej potrzeby posiadania matki. Czy jednak redukuje się tylko do tej potrzeby? Już Zygmunt Freud, wiedeński psychiatra, twórca psychoanalizy pisał, że: - Dobrze byłoby, gdyby człowiek posiadał w niebie dobrego Ojca, który troszczyłby się o jego sprawy. Ten freudowski Bóg był faktycznie uwznioślonym psychicznym obrazem ojca. Czy tak jest z Matką Boską? Czy jest ona tylko projekcją naszych psychologicznych potrzeb posiadania doskonałej Matki, która dbałaby o nasze ziemskie i wieczne interesy? Odpowiadając na to pytanie, wydaje się, że Matka Boska nie jest psychologiczną projekcją naszych potrzeb. Istnienie ona realnie jako duchowa osoba, jako pośredniczka między Bogiem a unikalnymi osobami ludzkimi. Trzeba jednak zauważyć, że z psychoanalitycznego punktu widzenia kult Matki Boskiej jest psychologicznie bliższy człowiekowi, niż np., kult Boga Ojca, który dla przeciętnego ?zjadacza religijnego chleba? jest kimś abstrakcyjnym, ciężko uchwytnym z poznawczego i egzystencjalnego punktu widzenia. Matka Boska jest psychologicznie bliższa każdemu człowiekowi, każdy przecież ma lub miał matkę. Stąd też mniej więcej wie jaką rolę odgrywała/odgrywa w jego życiu. Tę psychologiczną bliskość Matki Boskiej wykorzystywano przy wszelkiego rodzaju przysięgach. Np. alkoholicy bardzo często przysięgali N. M. Pannie, że będą walczyć z dręczącym ich nałogiem. Przysięgali jak matce, konkretnej osobie, do której mogli się jakoś odnieść (emocjonalnie, intelektualnie, wolicjonalnie) tak jak bardzo często alkoholicy przysięgali własnym matkom, że nie będą nadużywać alkoholu. Czy zwykły człowiek chodzący do Kościoła modli się np., do Trójcy Świętej? Czy fundament naszej wiary jest przedmiotem ku któremu kieruje się bezpośrednia intencja aktu wiary? Mam co tego wątpliwości, mniej lub bardziej uzasadnione! Z psychologicznego punktu widzenia ludzie raczej modlą się do Matki Boskiej, Jezusa, czy do Świętych gdyż łatwiej ich sobie przedstawić (np. wizerunki Jezusa pomagają się modlić). Ludziom łatwiej nawiązać kontakt z kimś kogo widzą na obrazie, wizerunku, ikonie, niż z kimś kto jak Trójedyny Bóg jest nieprzedstawialny, nieuchwytny w ramach kategorii czasu i przestrzeni. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego aby nawiązywać relację komunikacji z osobami konkretnymi, realnymi lub wyobrażonymi, a ostatnio też osobami wirtualnymi. Nie zawsze potrafimy nawiązać kontakt z osobami duchowymi, które również istnieją, mnie mniej realnie niż stoły, krzesła, domy, czy góry. Nie nawiązujemy również komunikacji z abstrakcyjnymi ideami, pojęciami. Idee do nas mało przemawiają, a jeśli już wchodzą w obręb naszej egzystencji, to na bardzo krótko. Stąd słusznie pisał S.J. Lec ? Ci, którzy mają ideę wciąż w gębie, mają ją zazwyczaj i w pobliskim nosie?. To pokazuje jak idee w naszym życiu mają kruchą pozycje, jak niewielkie jest ich oddziaływanie. Bardzo często ludzie swoje instynkty i namiętności biorą za uwznioślone idee, gdy tymczasem to właśnie one, a nie idee odgrywają rolę pierwszoplanowych pobudek działania. Stąd nie ma się co dziwić, że tak niewielkie jest ich oddziaływanie na człowieka, że aby to oddziaływanie uzyskać potrzebny jest bardzo długi proces ich zinternalizowania, który nie zawsze, jak pokazują badania socjologiczne, kończy się sukcesem. Idee porzucamy znacznie szybciej, niż konkretne osoby z którymi jesteśmy związani więzami uczyć, obietnic, przysięgi. Do komunikacji z innymi osobami jesteśmy niejako naturalnie i spontanicznie predysponowani. Mądrzy uczeni powiadają, że człowiek z natury jest istotą relacyjną. Musimy jednak pamiętać, że komunikacja jest sztuką wymagającą od człowieka dużego treningu, rozwagi i samozaparcia. Przysięga złożona konkretnej osobie (np. Matce Boskiej) z którą możemy nawiązać kontakt, choćby przez kontemplację obrazu, może być znacznie bardziej trwalsza, niż przysięga złożona abstrakcyjnej idei, której nie możemy sobie w żaden sposób unaocznić i uprzystępnić wyobrażeniowo. Składanie przysięgi przed figurą Matki Boskiej jest często skuteczną formą zachowania religijnego spotykanego w pobożności ludowej. Prości ludzie od dawna wiedzieli, że taka przysięga jest znacznie trwalsza, bo jest osadzona w bardziej ludzkich czynnikach. Stąd np. przysięga małżeńska, którą składają wobec siebie dwie osoby biorąc Boga na świadka! Dlatego nie należy niedoceniać psychologicznych aspektów posiadania doskonałej Matki, która pomaga nam w osiągnięciu naszego zbawienia.
Wydaje się, że taki był zamysł dobrego i wszechmocnego Boga. Zanim Bóg objawił się w postaci ludzkiej, wybrał Maryję, konkretną, zwykłą, śmiertelną osobę na swoją matkę. W ten sposób Bóg chciał przybliżyć się do człowieka, przemówić jego językiem i kategoriami myślenia. Bóg dobrze wiedział, że jeśli człowieka ma zrozumieć jego przekaz musi on być zakomunikowany w ludzkim języku. Bóg zakomunikował o sobie za pomocą ludzkich kategorii, za pomocą, co jest pewnym paradoksem, nie słowem Bożym ale słowem ludzkim. Gdyby Bóg zakomunikował siebie słowem Bożym, człowiek nie wiele by z tego zrozumiał a to, że otrzymał komunikat w języku naturalnym (języku etnicznym) mógł on łatwiej, choć nie bez problemów, przyswoić sobie treść przesłania. Bóg wybrał taki sposób zakomunikowania swojej obecności człowiekowi, aby ten był najbardziej zbliżony do ludzkiego sposobu ujmowania i kategoryzowania świata. Bóg nie objawił się w postaci abstrakcyjnej idei, tylko w postaci konkretnego człowieka, bo dobrze wiedział, że tylko z konkretnym człowiekiem ludzie mogą nawiązać relacje, że tylko konkretny człowiek może być dla innych autorytetem, że tylko słowo konkretnego człowieka potwierdzone świadectwem życia może przemówić do innych, bardziej niż wzniosłe idee oderwane od kontekstu życia i codziennych dylematów egzystencjalnych człowieka. Po tych dygresjach wróćmy teraz do wątku o pocieszeniu.
Pocieszenie jakie daje Matka Boska jest inne niż to, które otrzymujemy od ludzi. Przede wszystkim jest to pocieszenie, które oparte jest na zaufaniu. Matka Boska jest osobą, której człowiek w pełni może zaufać. To zaufanie Matce Najświętszej polega na zawierzeniu przez jej pośrednictwo naszego własnego życia, Dobremu i wszechmocnemu Bogu. Matka Boska nie pociesza nas pustymi słowami, nie poklepuje nas po ramieniu. Pociesza przykładem swojego świętego życia. W przypadku Marii mamy do czynienia z pocieszeniem przez świadectwo. Świadectwo jest bardzo istotnym elementem pocieszania. Świadectwo Matki Boskiej oparte jest na całym Jej życiu polegającym na wypełnianiu woli dobrego i wszechmocnego Boga. Maryja jest przede wszystkim wzorem tego jak w życiu może być wypełniona wola Boga od przysłowiowego A do Z. Maria mało mówi, ona raczej świadczy sama sobą o swoim przywiązaniu do Boga. Jej świadectwo wyrasta z bycia w nieustannej komunii z Bogiem. Będąc pełna łaski i miłości przyjmuje na sobie łaskę bycia Matką Odkupiciela rodzaju ludzkiego. Całe życie Matki Boskiej jest świadectwem wierności Bogu. Posłuszeństwem wobec jego woli.
Pocieszenie Matki Boskiej polega na tym, że nakazuje Ona zastanowić się nad naszym własnym życiem. Zachęca, nie zmusza nas do postawienia pytania, czy nasze życie jest podobne do jej życia? Tutaj pojawia się kolejny problem. Co to znaczy wieść podobne życie do życia Matki Boskiej? Mam przed sobą nową książkę jezuickiego profesora z Gregorianum J. Goryczycy, który twierdzi, że trzeba odróżnić między obrazem Boga a podobieństwem do Boga. Twierdzi on, że każdy człowiek jest obrazem Boga, nawet każdy grzesznik i złoczyńca posiada duszę i wolną wolę. Podobieństwo do Boga jako istoty duchowej polega na tym, że posiadamy coś takiego jak nieśmiertelną duszę. Natomiast podobieństwo do Boga polega na wolnym i twórczym realizowaniu przykazań, które pozwalają mam, pomimo naszych upadków, upodabniać się do Boga. O ile obraz jest czymś niestopniowanym, każdy homo sapiens jest obrazem Boga niezależnie od tego, czy grzeszy, czy nie, o tyle podobieństwo jest stopniowalne, bo uzależnione od, jak pisze o. Gorczyca, od opcji fundamentalnej, czyli zaangażowania naszej woli w bycie darem dla Alter Christi. Człowiek może być mniej lub bardziej podobny do Boga, choć na czym te stopnie podobieństwa w ostateczności polegają pozostać musi tajemnicą. Inspirując się tym co napisał profesor Gorczyca SJ, można powiedzieć tak, że Maryja nie tyle zachęca nas do postawienia pytana, czy nasze życie jest podobne do Jej życia, co raczej, czy nasze życie jest podobne do wcielonego w osobie Jezusa dobrego i wszechmocnego Boga. Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wziąć do ręki Ewangelie i zobaczyć, czy realizujemy wytyczne, które pozostawiał nam dobry i wszechmocny Bóg obecny dla nas w Osobie Jezusa Chrystusa. Innej drogi nie ma?
Dlatego pocieszenie, jakie daje Maria człowiekowi jest bardzo wymagające. Zmusza człowieka do rewizji jego życia. Kiedy człowiek przychodzi do Matki Pocieszenia ma do spełnienia jedno zadanie. Ma postawić sobie pytanie, skoro jest mi źle, skoro w moim życiu dzieje się tyle zła, to czy jest to życie zgodne ze wzorem życia jaki pozostawił Chrystus. Bóg ustanowił dla rodzaju ludzkiego Marię jako niedościgniony wzór, jako paradygmatyczny wzorzec oddana sprawom ostatecznym. Jako wzorzec zaufania Bogu. Ona jako pierwsza była najwierniejszym uczniem Jezusa. W jej życiu słowa Boga zostały wypełnione w całości.
Czy ludzie faktycznie rozumieją pocieszenie jakie oferuje Matka Najświętsza? Można mieć co do tego pewne wątpliwości. Znając niechęć człowieka do pracy nad sobą i do podejmowaniem działań prowadzących do zmiany jego zachowań, można być sceptycznym, co do tego, czy ludzie w ogóle potrafią to pocieszenie najpierw zrozumieć a potem przyjąć. Spotkałem już na swojej drodze tylu ludzi, którzy każdego dnia przychodzą do Matki Pocieszenia modlić się o cud w ich życiu, a tego cudu jak nie ma, tak nie ma! Nic się nie dzieje! I ze smutkiem trzeba stwierdzić, że go nie będzie! Ludzie modląc się nie widzą tego, że modlitwa ma prowadzić przede wszystkim do ich przemiany. Chodzi o przemianę życia, sposobu myślenia i działania. Jeśli jest tylko lamentowaniem i ciągłym proszeniem o cud, a nie idzie za tym żadna realna zmiana myślenia i działania, to niestety z tego nie będzie żadnych błogosławionych owoców. Można powiedzieć za jednym z myślicieli: po zgnitych owocach ich poznacie. Czasem ludzie myślą, że sama tylko modlitwa wszystko rozwiąże. Tymczasem jest to bardzo bałamutne myślenie. Dobrze to pokazuje Matka Boska, której życie było przecież istotowym połączeniem modlitwy i działania. Maryja była przede wszystkim kobieta czynu. Nie była jakąś tam sobie kobiecinką, pokorną i wyciszoną, jak nierzadko jest przedstawiana przez ?uczonych w piśmie? kaznodziejów. Była bardzo waleczna, potrafiła znosić trudne sytuacje. Jest wzorem kobiety walczącej, mężnej, umiejącej przezwyciężać stereotypy i uprzedzenia swojej własnej tradycji kulturowej, w które była wychowana. Jest wzorem kobiety, która potrafiła zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę. Potrafiła zawierzyć bez uprzedniego poddania wszystkiego metodycznemu wątpieniu. Maryja jest niedoścignionym przykładem jak dokonać kierkegaardowskiego skoku wiary. Nie wystarczy zatem odmawiać nowenny i ciągle prosić o to lub tamto. Kiedyś przysłuchiwałem się z pewnym zażenowaniem różnym prośbom jakie ludzie kierują do Matki Boskiej podczas nowenny. Zastanowiło mnie wówczas, dlaczego nikt nie prosi o takie rzeczy jak mądrość, trwanie w dobru, czy unikanie zła, dlaczego nikt nie prosi do roztropność w przestrzeganiu prawa Bożego lub o dobre relacje z innymi ludźmi. Ludzie nie proszą o rzeczy najważniejsze, z punktu widzenia ich życia wiecznego i relacji z innymi ludźmi, czyż to nie paradoks! Jaką wartość ma modlitwa, która nie znajduje przełożenia na działanie â sami sobie odpowiedzmy. Spotkałem kiedyś na jednym z krakowskich cmentarzy matkę, która płakała nad grobem swojego syna, który zapił się na śmierć. Nie potrafiła pogodzić się z tym, że umarł. Pytała się dlaczego tak się stało. Przecież tyle się modliła do Matki Boskiej, tyle razy jego życie jej ofiarowała. A tymczasem nic to nie dało. Zatrzymałem się przy niej i zapytałem, czy może ktoś z rodziny wpadł na pomysł aby zapisać go na terapię. Ona się wtedy dziwnie na mnie popatrzyła? Chyba nic nie zrozumiała. Jej Matka Boska nie mogła już niestety pocieszyć! Zamiast zaufania pojawiły się wątpliwości i wyrzutu, będące konsekwencją naszych nierealistycznych oczekiwań względem Boga. Ileż jest takich przypadków biernego oczekiwania na cud, ileż jest przypadków gdzie kosztem bezczynnego oczekiwania umierają ludzie, którzy mogliby żyć, gdyby tylko inni ?gorliwi? potrafili współodczuwać i działać, przełamując magiczne wyobrażenia o działaniu Boga w świecie! Czekanie na cud od Boga może czasem prowadzić do tragedii? Inny problem, to traktowanie Matki Boskiej jak czarodziejki, która za pomocą czarodziejskiej różdżki powinna usuwać różne życiowe problemy i trudności. W każdej religii obecny jest element magiczny. Każdy człowiek myśli o Bogu oraz innych bytach duchowych trochę magicznie. Sam przekaz (nauczanie) o tego typu bytach jest tak niedookreślony, że dopuszcza różne dowolne interpretacje. Luki w przekazie uzupełniane są najdziwniejszymi egzotycznymi pomysłami. W trudnych sytuacjach oczekuje się od tych bytów duchowych specjalnych interwencji, które zmieniłyby nasze dotychczasowe życie. A jeśli takowe interwencje nie zachodzą, ludzie nierzadko kwestionują wszechmoc dobrego Boga, czują się jak dzieci oszukani przez swoich rodziców. Magiczne myślenie bazujące na antropomorficznych wyobrażeniach relacji interpersonalnych, bardzo często nie pozwala ludziom zrozumieć właściwej roli Boga czy Matki Boskiej w ich życiu.
Zakończę te rozważania adagium Św. Ignacy Loyola założyciela Zakonu Jezuitów który mawiał: "Rób wszystko tak, jakby wszystko zależało od ciebie, a módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga". Oto moja rada jaką dziś daje nam Matka Pocieszenia. Innej rady od Niej nie otrzymamy.
Piotr Duchliński